wtorek, 23 lutego 2010

Cerro Aconcagua, Chile?

Gdy nad Chilecito nadciagnely chmury znad Pacyfiku, ktore jakims cudem przebily sie przez Andy i orzezwily mieszkancow pierwszym od tygodni deszczem, ucieklismy na poludnie.
Autobus jechal cala noc i wysadzil nas nad ranem w Mendozie. Tam moglismy pospacerowac po niezliczonych winnicach, ale wolelismy przeznaczyc nasz czas na krotki trekking po parku Aconcagui.
Musielismy wiec wsiasc w jeszcze jeden autobus i pokonac kolejne 200 kilometrow przez gorskie krajobrazy, by dotrzec do miejscowosci Puente Del Inca. Jakies 15 kilometrow od granicy z Chile.
Puente Del Inca to nawet nie wioska, nawet nie przysiolek. Raczej dwa schroniska na krzyz, kilka drogich knajp i rynek z pamiatkami. Obok jest teren wojskowy i przypominajaca wioske smerfow osada, ktora zamieszkuja straznicy parku. Plynie sobie tedy rio Las Cuevas. Mozna pochodzic po okolicy z aparatem i cieszyc sie krajobrazem tej wietrznej doliny, albo odwiedzic cmentarz poleglych zdobywcow najwyzszego szczytu obu Ameryk.
O tej porze roku jest tu sporo kolejnych wspinaczy, nie brakuje takze trekkerow. Zatrzymalismy sie w koszmarnym schronisku REFUGIO, bedacym pozostaloscia po starej stacji kolejowej, gdy przebiegajaca tedy linia kolejowa byla jeszcze czynna.
W ciasnym pokoju miescilo sie lozek na 9 osob, ale na szczescie nikogo nam nie dokwaterowano. Noce sa tu zimne, za dnia slonce pali twarz. Na pobliskich polanach gauchos pedza konie. Po bardzo milym pierwszym wrazeniu, nastepnego dnia skoro swit spakowalismy niezbedny zapas wody i ruszylismy do parku provincial, zobaczyc szczyt. Weszlismy troche od kuchni, nieswiadomie, wiec sczesliwie ominela nas oplata za wstep. Ludzi prawie zero, mielismy majestat, cisze i spokoj tylko dla siebie.
Spotkalismy na tym krotkim szlaku moze ze trzy osoby. Zadnych grubych Amerykanek blyskajacych fleszami. Aconcague widac wlasciwie jak na dloni juz z szosy laczacej Mendoze z Santiago (Chile), jednak zeby dostac sie do jej podnozy, trzeba by przejsc jeszcze 45 kilometrow. Po kilku godzinach w parku Provincial, gdy juz nacieszylismy oczy i pluca gorskim klimatem, wrocilismy do szosy, ktora jest tu odcinkiem slynnej Panamericany i dosyc szybko zlapalismy stopa do chilijskiej granicy. Kierowca autobusu (jechal pusty gdzies do Chile wiec nie chcial nic za "bilet") nie do konca jednak zrozumial nasze intencje. Zamiast wysadzic nad w Las Cuevas, gdzie droga rozwidla sie na poludnie i zachod, przewiozl nas przez dwukilometrowy tunel EL CHRISTO REDENTOR az do Chile, gdzie po drugiej stronie granicy odbywal sie koszmarnie halasliwy remont drog.
Naszym zamiarem bylo wspiac sie na przelecz na wysokosci 4200m.n.p.m. od Argentynskiej strony, gdzie bodaj w 1904 roku ustawiono osmio metrowy posag Chrystusa Zbawiciela ku pamieci porozumienia granicznego dwu panstw.
Szlak od strony Chilijskiej okazal sie nieco trudniejszy (wg. przewodnikow) i po osiagnieciu wysokosci okolo 4 tysiecy metrow musielismy zejsc, ze wzgledu na lekkie odwodnienie, spalenie przez slonce i ogolne zmeczenie zalogi wynikajace zapewne z braku doswiadczenia.
Tzn ja sie odwodnilem, Kacper spalil a Ania padala z nog. :D
Bywa, tak czy siak posag nie zostal zdobyty, ale widoki na szlaku i tak cudowne.
Po zejsciu zostalo nam juz tylko zlapac stopa z powrotem do Argentyny. Naszym milym kierowca okazal sie Chiljczyk prowadzacy tira. Palil jednego Morrisa po drugim.
W Puente del Inca jeszcze kilka zdjec, troche odpoczynku w postaci piwa czy wina i juz powrot do Mendozy. Najpìerw nieudana proba lapania stopa (malo kto mial miejsce dla trzech osob, a jak juz mial to jechal gdzie indziej) i potem jednak znow autobus. Noc w Mendozie w bardzo przyzwoitym hostelu Punte Urbano. Bardzo godny polecenia pod wzgledem ceny, czystosci i poziomu obslugi.
Ciao.

czwartek, 18 lutego 2010

Chill Out w Chilecito

Pablo mowi po angielsku. I jest w tym najlepszy ze wszystkich pieciu mieszkancow Chilecito, ktorzy w ogole o tym jezyku slyszeli. Zdarzaja mu sie co prawda
male, smieszne jezykowe wpadki ale i tak ratuje nasze NO  ENTIENDO gringo tylki na tym
prowincjonalnym dzikim zachodzie. Pablo ma tez samochod - srebrnego terenowego Forda
Eco Sport i chce nas nim zawiezc do Parku narodowego Talampaya, oddalonego ponad 100 kilometrow od wioski.
Jego zona umowila nas na 6:30 pod naszym hotelem RUTA 40 przy ulicy Libertad.
Nie spoznil sie wiecej niz 5 minut, ale musielismy jeszcze podjechac do jego domu,
bo zapomnial swojej tykwy do mate, a bez tego zaden szanujacy sie Argentynczyk nie rusza sie z miejsca.
Po drodze opowiada o najwyzszym szczycie Famatina (6200m). Jego nazwa pochodzi
od polaczenia tubylczych slow MATKA SREBRA i ZLOTA.
Z drugiej, wschodniej strony, doline zamyka wzniesienie Paiman. 
Pablo zegna sie przed kazda przydrozna Matka Boska czy kosciolkiem i wystukuje paznokciami rytm tanga na kierownicy. Ma specjalna plyte, ktora zawsze puszcza gdy obwozi ludzi po okolicy. Pokazuje nam gauchos, ktorzy jada wzdluz szutrowej drogi przez kanion o wschodzie slonca, wspomina o Inkach, ktorzy przed stuleciami zbudowali na zboczach gor kamienne szlaki i mosty.
Z okna samochodu dostrzegamy dzikie konie galopujace po prerii.
Do parku zajezdzamy przed dziewiata rano. Poniewaz rangers bardzo dbaja o harmonie i porzadek na jego terenie, smiertelnicy z Europy maja dostep tylko do pieciu procent jego powierzchni. Z poczatku wydaje ci sie to nie fair.
Poruszasz sie pod czujnym okiem przewodnika (rangera) i odczuwasz niedosyt. Jednak na kolejnych przystankach masz coraz wieksza swobode dzialania, a formacje skalne, kaniony, rysunki "praludzi" w kamieniach, gniazda kondorow czy przebiegajace po drodze ptaki nandu (w jezyku aborygenow suri) oddaja te odrobine wolnosci.
Pablo wraca z nami do Chilecito krotko po poludniu. Zatrzymujemy sie kilkakrotnie nad przepascia by spojrzec w dol na rzeke Mirande, albo w gore na przelatujace orly. Tu i owdzie (no dobra - wszedzie) rosna kilkusetletnie kaktusy, o ktorych Pablo niczym zapalony botanik ma nam sporo do opowiedzenia.
Nasz kierowca zna chyba wszystkich w prowincji La Rioja. Czesto wyciaga reke do szyby, gdy mijamy przydrozne przysiolki, takie jak wiocha nad wiochami Pagancillo. Na koniec daje nam po butelce bialego miejscowego wina w prezencie.
"Zebyscie zapamietali Chilecito!" - mowi.
Zapamietamy. Spedzilismy tu kilka dni. Troche lenistwa i troche intensywnych wedrowek. Juz sama droga z La Riojy zapowiadala, ze Chilecito musi byc miejscem magicznym. Wiedzie ona przez malownicza doline. 
Z prawej strony rozciagaja sie nieskonczone plantacje winorosli (z tych winogron robia te wyborne Santa Fiorentina Blanco), z lewej zas sady oliwkowe i nieczynna linia kolejowa. Tu nawet przydrozny posterunek policji wyglada jak z westernu.
Kiedy dojezdzamy, natychmiast cofamy sie w czasie. Znajdujemy w Chilecito rekordowa ilosc wiekowych old mobilow i Jesus jeden wie, jakim cudem to wszystko jeszcze jezdzi. W ciagu dnia, gdy z nieba leje sie zar miasto praktycznie zamiera (przestaje istniec). 
Siesta to slowo o bardzo duzym znaczeniu dla tutejszych, a mamy wrazenie, ze nawet go naduzywaja.
Po prostu miedzy 12 a 17 maja kompletnie wszystko w nosie.
Logujemy sie w hostelu Ruta 40, przy Libertad, gdzie spedzimy mily wieczor z para w srednim wieku z jakiejs miesciny pod Sao Paolo w Brazylii.
Na obiad Lonely Planet prowadzi nas do restauracji El Rancho de Ferrito.
Ta buda naprawde rzadzi. Grillowany kotlet z kurczaka w sosie Roquefort, lub w oliwie z oregano? Zeberka z grilla?
Miejscowe wino (podawac dobrze schlodzone), czy chocby zwykly rosol - wszystko tanie i przesmaczne.
Odwiedzamy tez lokalna winiarnie, gdzie powstaja swietne Cabernet i Chardonnay.
Nasza przewodniczka Belen nie mowi po angielsku, ale za to nie zapomina o waznym elemencie zwiedzania - degustacji.
Na koniec dajemy sie namowic na kupno kilku butelek, bo cena jest przesmiesznie niska.
Malo? W Chilecito mozna jeszcze wspiac sie na pobliska gore, z ktorej na miasto spoglada okolo 30 metrowy bialy Chrystus z rozlozonymi ramionami. (taki jak w Rio de Janeiro, ino troche mniejszy).
W nocy miasto wreszcie ozywa i wlasciwie do rana nie spi. Wszyscy sie bawi i spiewaja. No bo po co spac? Przeciez wszyscy wyspali sie przez 6 godzin za dnia, gdy 36 stopni Celsjusza w cieniu odbieralo im checi do jakiejkolwiek roboty.
Na koniec, gdy mamy juz wyjezdzac w kierunku Andow, czuje wielki zal, ze musze opuscic te ostoje spokoju, luzu i usmiechu. Polubilem mieszkancow Chilecito i z pewnoscia bedzie mi ich brakowalo. Pozostaje nam tylko zyczyc im powodzenia w ich walce o zakaz ponownego uruchomienia wydobycia srebra i zlota z ich swietej gory Famatiny, w ktorej sa wspierani przez wladze parku Talampaya.
Bo choc prace wydobywcze skonczyly sie wiele lat temu, to glebiej we wnetrzu gory wciaz tkwia bogactwa.
O tym wszystkim opowiedzial nam oczywiscie Pablo, gdy obwozil nas po prowincji, zegnajac sie przed kazda przydrozna Matka Boska i wystukujac paznokciami rytm tanga na kierownicy.

sobota, 13 lutego 2010

Wild Wild West - dirreccion Talampaya.

W Cordobie nie zabawilismy dlugo. Zrobilem wlasciwie tylko jedno zdjecie, do tego niezbyt udane. Siedzielismy w restauracji naprzeciwko dworca kolejowego. Zamowilismy kotlet wolowy przyprawiony a´la pizza napolitana i jasne piwo. Oprocz swojskiego, typowo poludniowego klimatu lokalu nie spotkalo nas w Cordobie nic milego. Szare, wysokie mury, z ktorych na kazdym kroku krzycza hasla w stylu LIBERTAD! Uznalismy, ze szkoda czasu na wielkie miasta i najwyzsza juz pora udac sie na prowincje. Najpierw do La Riojy i pozniej dalej w strone parku narodowego Talampaya. Do La Riojy z Cordoby droga wiedzie momentami przez calkowite pustkowia. Co jakis czas na poboczu trafi sie padnieta (najprawdopodobniej z goraca) krowa, albo zardzewiala, poczerniala karoseria przedwojenego Chevroleta. Samo miasto - stolica prowincji La Rioja - przypomina troche Koscierzyne czy Chojnice. Wlaciwie to jej centrum z wielka katedra w srodku. Mozna tu jednak doszukac sie kilku niecodziennych ujec odrapanych niskich zabudowan, poluzowanych okiennic, z ktorych odchodzi wyschnieta w sloncu na pieprz farba, czy tez schowanych w cieniu precyzyjnie przystrzyzonych drzew knajp, pogrozonych w lenistwie popoludniowej siesty. Trafilismy do tej prowincjonalnej miesciny przed polnoca. Lonely Planet pokierowal nas do paskudnego hostelu FLORIDA przy calle 8 de Deciembro. Starsza pani (chyba wlascicielka) miala wyrazne problemy ze sluchem, gdyz przerywanie jej niezwykle dlugich i skomplikowanych monologow naszym tradycjnym NO ENTIENDO na niewiele sie zdalo. W koncu udalo sie jednak wziac pokoj za 30 peso od glowy. Brudne lustra, sufit w pajeczynach, lazienka ciasna jak winda i zdezelowany, bardzo udziwniony w obsludze wentylator (tak zwana "wichura"), ale coz - to tylko jedna noche. ;) Jakis biedny Belg, przywiedziony tez zapewne przez L PLanet, dzielil nasz los kilka tygodni temu.Zostawil po sobie pamiatke w zakurzonej ksiedze gosci. Po polnocy wyszlismy jeszcze na spacer pofotografowac stare samochody. Dotarlismy do glownego placu. Ten byl w remoncie (duzo miast przygotowuje sie na majowe obchody 200 rocznicy niepodleglosci Argentyny). Zjedlismy wiec po dziwnym hot-dogu, po czym wstapilismy do baru na ciemnego Quilmesa. Tam zalapalismy sie na finalowy mecz pilki noznej (jakis dziwny puchar). Argentyna wygrala z Jamajka 2-1. Potem przez kilka godzin wokol scislego centrum jezdzily halasliwie samochody na wiwat. Nie chcielismy tracic dnia w troche zapyzialej La Rioja i nastepnego ranka ruszylismy przez step malym, stosunkowo tanim busem do polozonego w dolinie miedzy dwoma krotkimi pasmami tzw. Kordylierow Chilecito. ;)

Iguazu znaczy Wielka Woda.

Pomylilem sie co do Amerykanow. Nastepnego dnia zaroilo sie od nich nad wodospadami. Trudno bylo przewidziec, ze jest to miejsce az tak przeludnione, bo przeciez lezy niemal w srodku dzungli. Wstep do parku kosztuje krocie (85 peso od zagranicznej glowy). Niemcy, Amerykanie, Amerykanie Lacinscy, Chinczycy, wciaz ani sladu Polakow ;). W centrali, do ktorej z Puerto Iguazu dojezdza autobus za 5 peso, dostajesz mape, co bys sie nie zgubil, bo moze cie pozrec puma, a i tak wszystkie szlaki sawylozone kostka brukowa i swietnie opisane rowniez po angielsku. Do pierwszych wodospadow mozna dostac sie kolejka. Nie polecamy tej opcji. Pociag odchodzi co pol godziny i sa do niego straszliwe kolejki, wiec wcale nie jest powiedziane, ze sobie nie poczekasz jeszcze na nastepny. Znacznie lepiej przespacerowac sie zarowno do tych blizszych katarakt, jak i do punktu kulminacyjnego (Gargata Del Diablo). To miejsce zreszta doskonale pasuje na deser. Kto widzial w zyciu nawet 100 roznych wodospadow, ale nie stal nad gardlem diabla w Iguazu, niech mi to wybaczy, ale nie widzial nic. Wrazenie bliskosci z czyms tak przepoteznym odbiera nawet mowe. Wynagradza to wszelkie pretensje zwiazane z przesada, w jaka popadl park narodowy przy dogodnosciach dla turystow i, co wazniejsze, z iloscia tych ostatnich. Bo park scywilizowany jest w znacznie zbyt duzym stopniu. Wszystko wybetonowane, wszystko ogrodzone. W tej tak zwanej dzungli mozesz poruszac sie nawet na wozku inwalidzkim, kupic miliardy pamiatek (ze niby to oryginalne wyroby Indian Guarani), zjesc w jednej z kilku restauracji, oczywiscie za wysoka oplata. Denerwuja tez (jak wszedzie na swiecie) zorganizowane wycieczki Koreanczykow, karmiacych z reki oposy czipsami i fotografujacych je telefonami komorkowymi. Wszyscy niedzielni turysci podnosza wzrok na korony drzew w poszukiwaniu Tukana Grande. Tego niestety nie zdolalem dostrzec, naogladalem sie za to mnostwa kolorowych motyli, najrozniejszych rozmiarow, ktore siadaly nam na glowach i ramionach. I w koncu ja takze uleglem turystycznej schizofrenii, dzielac sie z jednym zarlocznym oposem winogronami, zeby go zaraz uchwycic w obiektywie.
Na Iguazu bardzo czesto pada, a wlasciwie rzadko kiedy nie pada. Tego dnia jednak pogoda dopisala, to znaczy potworny amazonski deszcz lunal dopiero w drodze powrotnej. Padal juz tak do wieczora i uszkodzil w miescie instalacje elektryczna, pozbawiajac miasteczko pradu na kilka godzin. Przed noca udalismy sie jeszcze do naszej ulubionej, codziennie pustej restauracji na hamburguese, canelones i amerykanskiego Budweisera. Wyslalismy tez pocztowki. Niektore z nich przedstawialy pieknego tukana grande, o poteznym kolorowym dziobie, ktorego niestety na granicy trzech panstw, porosnietej bujna dzungla udalo mi sie zobaczyc jedynie na plakatach reklamowych.

poniedziałek, 8 lutego 2010

La Paruvierra (tak zwana PAROWA) w Puerto Iguazu.

Puerto Iguazu to kurort. Niewiele rozni sie od innych swiatowych kurortow. To nawet nie miasteczko, tylko zwyczajna baza wypadowa na ogromne kaskady Iguazu. Mnostwo tu sklepow
z kapeluszami, knajp, knajp, knajp, hosteli (mi casa es tu casa) i tak dalej. Wszedzie jest blisko wiec nawet taksa jest bardzo tania, autobus podmiejski smiesznie tani, a na ulicy wiecej turystow niz miejscowych.
Poniewaz przyjechalismy tu dzis po poludniu, same wodospady zostawiamy sobie na conajmniej jutro. Dzis jednak bylismy w miejscu magicznym.
Tam gdzie rzeka Iguazu wpada do Parany, wyznaczono granice trzech panstw. Siedzimy wiec na brzegu pod bialo-niebieskim obeliskiem (barwy Argentyny) i obserwujemy na pozostalych dwoch brzegach skraje Paragwaju i Brazylii. Tu dzis zachodzi slonce, koszmarny upal po zmierzchu zaczyna byc znosny, Iguazu laczy sie z wieksza i wazniejsza Parana lagodnie, choc jeszcze kilka kilometrow wczesniej jak szalona opada ogromnymi kataraktami
w dol, tworzac najbardziej turystyczny punkt w calej Poludniowej Ameryce (zaraz po Machu Picchu).
Tu, u zbiegu granic mozna poczuc niezwykly majestat. W jednym spojrzeniu same koniuszki, malenkie zalesione (zadzunglone) przyladki dwoch najwiekszych krajow na kontynencie, i od zachodu trzeci - mniejszy, ale tego dnia huczny, roztanczony Paragwaj.
Tak minely trzy dni. Jestesmy gdzies po srodku konca swiata, gdzie jednak wciaz pelno turystow (na szczescie sami Argentynczycy, lekka domieszka Europy, zero Amerykanow). Jutro wyruszamy do piekarnika nastawionego na termo obieg 250 stopni w cieniu.
Tymczasem, skoro noc (a dla hiszpansko jezycznych narodow to slowo niekoniecznie kojarzy sie ze spaniem) ide popatrzec w gwiazdy (estrellas)...
Ale ludzie! Jakie tu sa gwiazdy!

Bienvenidos, Buenos Aires w deszczu.

Jest to zapewne zasada; gdziekolwiek idziesz, zabierz pogode ze soba. Szczescie w nieszczesciu - nie polecial z nami snieg ani mroz, jednak wielkie Buenos Aires przywitalo nas (jak to zawsze Polakom wiatr w oczy) deszczem.
Nie od razu. Najpierw pozwolilo nam na chwile radosci. Kilka chwil przekomarzania sie o wlasciwa cene taksowki z lotniska Pistarini, potem umiarkowany szok na szerokich, zadbanych stolecznych autostradach, po ktorych smigaja wyprzedane ze Stanow Zjednoczonych, jeszcze za czaso wsprzed wielkiego kryzysu, czterdziesto letnie trucki marki Ford, potem typowe dla niezaleznego podrozowania zagubienie w wielkomiejskim ulu (no i tu kolejny raz tylki ratuje nieoceniony Lonely Planet), zakwaterowanie w bardzo przyjaznym mlodym ludziom hostelu Ostinatto przy calle de Chile 680, w dzielnicy San Telmo i dopíero potem, tak zeby nie bylo za wesolo ,z nieba runal deszcz.
I to nie jakas potworna tajska ulewa, ktora przechodzi po kilkunastu minuatch, tylko taki bardzo znany polski lipcowy deszczyk, co to pada, przestaje, pada, przestaje, wkurza, pada, przestaje.
Chmury calkowicie przeslonily slonce i nie bylo szans na korzystne swiatlo do zrobienia chocby jednego udanego zdjecia.

Zwiedzanie Buenos Aires rozpoczelismy od San Telmo, dzielnicy w ktorej zamieszkalismy, a o ktorej naczytalismy sie i nasluchalismy samych przyjemnosci.
Stare, klimatyczne uliczki tetniace zyciem, pokazy tango w podrzednych restauracjach, slowem; miejsce idealne na spacery. I poki co deszcz tak naprawde nie przeszkadzal, siapil z rzadka przy dwudziesto siedmio stopniowym "prawie upale".
Od razu zaznacze dla potomnych, ze najlepszym i z mojego punktu widzenia jedynym sposobem poruszania sie po stolicy Argentyny jest bardzo wygodne, bardzo tanie i szybkie (jak na calym swiecie) metro. Linii jest piec i dotrzec nim mozna praktycznie wszedzie gdzie warto.
Zaczynajac od glownego w miescie Plaza De Mayo, konczac na waznej stacji Retiro, skad
(tylko i wylacznie) mozna wydostac sie z Buenos Aires dalekobieznym autobusem autobusem.
Wracajac jednak do dzielnicy San Telmo, przyznac trzeba, ze do wspomnianego tetnienia zyciem troche jej brakuje. Ludzie szwedaja sie tu i owdzie, ulice sa szare, halasliwe i poza prymitywna turystyka malo ciekawe.
Owszem, sklepow z pamiatkami takimi jak rozmaitosc gatunkow Yerby mate, kapeluszy Panama czy koszulek pilkarskiej Boca Juniors; zatrzesienie. Co kilka przecznic na jedna z dluzszych ulic nawleczono niskobudzetowa knajpe wypelniona miejscowymi kibicami. I tyle. Na uwage zasluguja jeszcze tylko malenkie bary gdzie godna polecenia jest strawa. My sprobowalismy wolowiny po portugalsku, przygotowywanej na rozgrzanym weglu, w przedwojennym piecu i glowe daje - nie jedliscie tak wybornego, delikatnego i soczystego miesa w Europie, moze poza Portugalia i Hiszpania.
W kazdym razie bedac w Buenos Aires musicie wstapic do podobnego lokalu, jak ten przy Chocabuco, w ktorym melismy ogromna przyjemnosc goscic. ;)
Ale Bifo to Bifo, wiadomo, swietna argentynska kuchnia. Tutaj jednak nawet hamburgery (Hamburguesa completa) smakuja tak wykwintnie, ze wszelkie fastfoody
chowaja sie, leza i robia pod siebie. Moze poza tymi w dzielnicy Chacarita, bo tam jest troche jak na obrzezach Kartuz i na dzwiek jezyka angielskiego reaguja tam podobnie jak na kantonski
w Cedrach Wielkich.

Szumnie obiecywane przez przewodniki tango mozna zobaczyc (a jakze), ale jego poziom i jakosc jest tak samo uzalezniona od twojej kieszeni jak ilosc gwiazdek w hotelach.
My siegnelismy tym razem, niestety, na te nizsza polke w klubie bilardowym, gdzie pokaz tanca polaczony byl z kabaretem (nie wiem czy zabawnym, bo w calosci po hiszpansku, ale pewnie nie), do tego wszystkiego przygrywal zespol skladajacy sie z dwoch mlodych gitarzystow i calosc nasuwala jeden wniosek: TAKIE TO DO KOTLETA TROCHE.
Pierwszy, dlugi i mimo wszystko barwny dzien w Buenos Aires konczymy w hostelowym barze (Ostinatto przy Chile 680 jednak bardzo polecam) popijajac niemniej popularnego od yerby mate Quilmesa.
Dla nalogowcow wazne info - cerveza i cigarillos w Argentynie sa tanie. I dobre. :)
Nastepny dzien splynal nam troszke na tak zwanym lataniu. Chcielismy juz tego dnia, niewazne wieczorem czy za dnia, udac sie gdzies dalej.
W gre wchodzilo kilka opcji, uzaleznionych rowniez od pogody. Przy dobrym swietle i blekitnym niebie pojechalibysmy do Colonii Del Sacramento - urugwajskiej portowej miesciny, utrzymanej w kolonialnym klimacie, ustronnej i niezwykle fotogenicznej. Poniewaz znajduje sie ona godzine drogi promem od Buenos Aires, deszcz mial nam to wybic z glowy. I tak tez sie stalo...
Poniewaz nie bylo opcji porannej ucieczki do Gualaguaychu na sobotni wieczorny carnival (80 klockow od stolicy) obstawilismy od razu zelazny punkt calej wyprawy - Wodospady Iguazu, na dalekiej polnocy u zbiegu trzech granic;
Argentyny, Brazylii i Paragwaju.
Krazyly plotki o istnieniu poloaczenia kolejowego do Posadas. (Miasto oddalone jakies 150 km od celu).
Takowy pociag, owszem jezdzi i to juz za 65 pesos, ale tylko we wtorki i piatki i tylko! ze stacji Chacarita, ktora podobnie jak Retiro uchodzi w Buenos Aires za centrum komunikacji krajowej i zagranicznej.
Poniewaz wypadala sobota, nie bylo sensu czekac do wtorku zeby opuscic szumne (dla nas za ogromne) miasto.
I tu rozczarowanie - w Argentynie funkcjonuja tylko luksusowe (te dalekobiezne) autobusy, ktore (zapewne podobnie jak i w Polsce) kosztuja adekwatnie do pokonywanej odleglosci.
Nie ma zadnych, znanych chocby z Indii klekotow co to z bydlem i calym dobytkiem woza ludzi bez klimatyzacji po kraju za niepíeniadze.
Plac pan za dwupíetrowy kilamtyzowany busior, wygodny, przestronny, sniadanie i kolacje dadza, wyspisz sie, film obejrzysz ;)...no jakies 200 pesos za powiedzmy 800 kilometrow. Okolo. Zalezy jeszcze od firmy, a tych w Argentynie caly wachlarz. Nie powiem, jedzie sie w takim autobusie po krolewsku, ale przed wyprawa z Polski trzeba miec na uwadze troche grubszy portfello niz dla przykladu podczas podrozy do azjatyckich odleglych Tajlandii, ze o Kambodzach czy Laosach nie wspomne.
Reszte Buenos Aires, podobnie jak karnawal w Gualaguaychu i urugwajskie Sacramento opisze pozniej, kiedy w drodze powrotnej je zwiedze jak nalezy.
Los Pozdrovienos.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Śladami kolonizatorów z Iberii

...Roku bieżącego udajemy się po raz pierwszy do Ameryki Południowej.
Zuchwały plan wycieczki obejmuje północ Argentyny z niziną La Platy, rzekę Paranę i jej dopływy wraz z wielkimi i niemniej sławnymi wodospadami Iguazu na pograniczu Argentyny, Brazylii i Paragwaju, zachodnią część kontynentu, w tym podnóże Andów, północną część rozległej Patagonii, półwysep Valdes, słynne kolorowe dzielnice potężnego Buenos Aires;La Bocę i San Telmo, oraz urokliwą portową, pokolonialną osadę Colonia Del Sacramento na południowym wybrzeżu Urugwaju.

W śmiałej, niespełna trzytygodniowej wyprawie udział wezmą:
*Anna Gortat, lat 27 - Fotograf, himalaistka ;), snookerzystka i mol książkowy w jednej osobie (bez nałogów)
*Kacper Urbanowicz, lat 27 - niesławny rajdowiec amator, szef firmy budowlanej i piwowar (bez nałogów)
*Piotr Gortat, lat 25 - technik elektronik, stoczniowiec, budowlaniec, trochę geograf, poeta i drobny pijaczyna.


Ania, Kapitan Goro, Kacper

Oraz daj Boże pomocni i życzliwi miejscowi z CouchSurfingu, tudzież spotkani przypadkiem na szlaku.

O przebiegu "akcji" postaramy się pisać na bieżąco w miarę, więc jeśli kogoś będzie to interesowało może śmiało zaglądać, a i zdjęcia miejmy nadzieję jakieś ciekawe się tutaj znajdą.
Komentarze (a zwłaszcza Krzynia i Borysa) będą bardzo mile widziane.