poniedziałek, 8 lutego 2010

Bienvenidos, Buenos Aires w deszczu.

Jest to zapewne zasada; gdziekolwiek idziesz, zabierz pogode ze soba. Szczescie w nieszczesciu - nie polecial z nami snieg ani mroz, jednak wielkie Buenos Aires przywitalo nas (jak to zawsze Polakom wiatr w oczy) deszczem.
Nie od razu. Najpierw pozwolilo nam na chwile radosci. Kilka chwil przekomarzania sie o wlasciwa cene taksowki z lotniska Pistarini, potem umiarkowany szok na szerokich, zadbanych stolecznych autostradach, po ktorych smigaja wyprzedane ze Stanow Zjednoczonych, jeszcze za czaso wsprzed wielkiego kryzysu, czterdziesto letnie trucki marki Ford, potem typowe dla niezaleznego podrozowania zagubienie w wielkomiejskim ulu (no i tu kolejny raz tylki ratuje nieoceniony Lonely Planet), zakwaterowanie w bardzo przyjaznym mlodym ludziom hostelu Ostinatto przy calle de Chile 680, w dzielnicy San Telmo i dopíero potem, tak zeby nie bylo za wesolo ,z nieba runal deszcz.
I to nie jakas potworna tajska ulewa, ktora przechodzi po kilkunastu minuatch, tylko taki bardzo znany polski lipcowy deszczyk, co to pada, przestaje, pada, przestaje, wkurza, pada, przestaje.
Chmury calkowicie przeslonily slonce i nie bylo szans na korzystne swiatlo do zrobienia chocby jednego udanego zdjecia.

Zwiedzanie Buenos Aires rozpoczelismy od San Telmo, dzielnicy w ktorej zamieszkalismy, a o ktorej naczytalismy sie i nasluchalismy samych przyjemnosci.
Stare, klimatyczne uliczki tetniace zyciem, pokazy tango w podrzednych restauracjach, slowem; miejsce idealne na spacery. I poki co deszcz tak naprawde nie przeszkadzal, siapil z rzadka przy dwudziesto siedmio stopniowym "prawie upale".
Od razu zaznacze dla potomnych, ze najlepszym i z mojego punktu widzenia jedynym sposobem poruszania sie po stolicy Argentyny jest bardzo wygodne, bardzo tanie i szybkie (jak na calym swiecie) metro. Linii jest piec i dotrzec nim mozna praktycznie wszedzie gdzie warto.
Zaczynajac od glownego w miescie Plaza De Mayo, konczac na waznej stacji Retiro, skad
(tylko i wylacznie) mozna wydostac sie z Buenos Aires dalekobieznym autobusem autobusem.
Wracajac jednak do dzielnicy San Telmo, przyznac trzeba, ze do wspomnianego tetnienia zyciem troche jej brakuje. Ludzie szwedaja sie tu i owdzie, ulice sa szare, halasliwe i poza prymitywna turystyka malo ciekawe.
Owszem, sklepow z pamiatkami takimi jak rozmaitosc gatunkow Yerby mate, kapeluszy Panama czy koszulek pilkarskiej Boca Juniors; zatrzesienie. Co kilka przecznic na jedna z dluzszych ulic nawleczono niskobudzetowa knajpe wypelniona miejscowymi kibicami. I tyle. Na uwage zasluguja jeszcze tylko malenkie bary gdzie godna polecenia jest strawa. My sprobowalismy wolowiny po portugalsku, przygotowywanej na rozgrzanym weglu, w przedwojennym piecu i glowe daje - nie jedliscie tak wybornego, delikatnego i soczystego miesa w Europie, moze poza Portugalia i Hiszpania.
W kazdym razie bedac w Buenos Aires musicie wstapic do podobnego lokalu, jak ten przy Chocabuco, w ktorym melismy ogromna przyjemnosc goscic. ;)
Ale Bifo to Bifo, wiadomo, swietna argentynska kuchnia. Tutaj jednak nawet hamburgery (Hamburguesa completa) smakuja tak wykwintnie, ze wszelkie fastfoody
chowaja sie, leza i robia pod siebie. Moze poza tymi w dzielnicy Chacarita, bo tam jest troche jak na obrzezach Kartuz i na dzwiek jezyka angielskiego reaguja tam podobnie jak na kantonski
w Cedrach Wielkich.

Szumnie obiecywane przez przewodniki tango mozna zobaczyc (a jakze), ale jego poziom i jakosc jest tak samo uzalezniona od twojej kieszeni jak ilosc gwiazdek w hotelach.
My siegnelismy tym razem, niestety, na te nizsza polke w klubie bilardowym, gdzie pokaz tanca polaczony byl z kabaretem (nie wiem czy zabawnym, bo w calosci po hiszpansku, ale pewnie nie), do tego wszystkiego przygrywal zespol skladajacy sie z dwoch mlodych gitarzystow i calosc nasuwala jeden wniosek: TAKIE TO DO KOTLETA TROCHE.
Pierwszy, dlugi i mimo wszystko barwny dzien w Buenos Aires konczymy w hostelowym barze (Ostinatto przy Chile 680 jednak bardzo polecam) popijajac niemniej popularnego od yerby mate Quilmesa.
Dla nalogowcow wazne info - cerveza i cigarillos w Argentynie sa tanie. I dobre. :)
Nastepny dzien splynal nam troszke na tak zwanym lataniu. Chcielismy juz tego dnia, niewazne wieczorem czy za dnia, udac sie gdzies dalej.
W gre wchodzilo kilka opcji, uzaleznionych rowniez od pogody. Przy dobrym swietle i blekitnym niebie pojechalibysmy do Colonii Del Sacramento - urugwajskiej portowej miesciny, utrzymanej w kolonialnym klimacie, ustronnej i niezwykle fotogenicznej. Poniewaz znajduje sie ona godzine drogi promem od Buenos Aires, deszcz mial nam to wybic z glowy. I tak tez sie stalo...
Poniewaz nie bylo opcji porannej ucieczki do Gualaguaychu na sobotni wieczorny carnival (80 klockow od stolicy) obstawilismy od razu zelazny punkt calej wyprawy - Wodospady Iguazu, na dalekiej polnocy u zbiegu trzech granic;
Argentyny, Brazylii i Paragwaju.
Krazyly plotki o istnieniu poloaczenia kolejowego do Posadas. (Miasto oddalone jakies 150 km od celu).
Takowy pociag, owszem jezdzi i to juz za 65 pesos, ale tylko we wtorki i piatki i tylko! ze stacji Chacarita, ktora podobnie jak Retiro uchodzi w Buenos Aires za centrum komunikacji krajowej i zagranicznej.
Poniewaz wypadala sobota, nie bylo sensu czekac do wtorku zeby opuscic szumne (dla nas za ogromne) miasto.
I tu rozczarowanie - w Argentynie funkcjonuja tylko luksusowe (te dalekobiezne) autobusy, ktore (zapewne podobnie jak i w Polsce) kosztuja adekwatnie do pokonywanej odleglosci.
Nie ma zadnych, znanych chocby z Indii klekotow co to z bydlem i calym dobytkiem woza ludzi bez klimatyzacji po kraju za niepíeniadze.
Plac pan za dwupíetrowy kilamtyzowany busior, wygodny, przestronny, sniadanie i kolacje dadza, wyspisz sie, film obejrzysz ;)...no jakies 200 pesos za powiedzmy 800 kilometrow. Okolo. Zalezy jeszcze od firmy, a tych w Argentynie caly wachlarz. Nie powiem, jedzie sie w takim autobusie po krolewsku, ale przed wyprawa z Polski trzeba miec na uwadze troche grubszy portfello niz dla przykladu podczas podrozy do azjatyckich odleglych Tajlandii, ze o Kambodzach czy Laosach nie wspomne.
Reszte Buenos Aires, podobnie jak karnawal w Gualaguaychu i urugwajskie Sacramento opisze pozniej, kiedy w drodze powrotnej je zwiedze jak nalezy.
Los Pozdrovienos.

2 komentarze:

  1. brzmi genialnie.. no i tym razem już nie Azja tylko zupełnie inne wrażenia.. :)
    ale jakoś przy naszych ujemnych temperaturach i tonach śniegu nie umiem sobie wyobrazić tych 27 stopni.. :) a bardzo bym chciała..
    jakieś foty plisss.. :) pozdrosz amigo !

    OdpowiedzUsuń
  2. Andrzeju!! hiehieihe Goro na ziemi gauchos...wielkie nieba...jakbym Cię Andrzejku nie znał tak jak Cię znam to bym Cię nie widział jak wcinasz ta wołowine...maruda żywieniowa :P
    Dobzie dobzie...przecierac tam szlaki...bo to pewno faktycznie coś innego od tej kochanej Azji...

    OdpowiedzUsuń