sobota, 13 lutego 2010

Wild Wild West - dirreccion Talampaya.

W Cordobie nie zabawilismy dlugo. Zrobilem wlasciwie tylko jedno zdjecie, do tego niezbyt udane. Siedzielismy w restauracji naprzeciwko dworca kolejowego. Zamowilismy kotlet wolowy przyprawiony a´la pizza napolitana i jasne piwo. Oprocz swojskiego, typowo poludniowego klimatu lokalu nie spotkalo nas w Cordobie nic milego. Szare, wysokie mury, z ktorych na kazdym kroku krzycza hasla w stylu LIBERTAD! Uznalismy, ze szkoda czasu na wielkie miasta i najwyzsza juz pora udac sie na prowincje. Najpierw do La Riojy i pozniej dalej w strone parku narodowego Talampaya. Do La Riojy z Cordoby droga wiedzie momentami przez calkowite pustkowia. Co jakis czas na poboczu trafi sie padnieta (najprawdopodobniej z goraca) krowa, albo zardzewiala, poczerniala karoseria przedwojenego Chevroleta. Samo miasto - stolica prowincji La Rioja - przypomina troche Koscierzyne czy Chojnice. Wlaciwie to jej centrum z wielka katedra w srodku. Mozna tu jednak doszukac sie kilku niecodziennych ujec odrapanych niskich zabudowan, poluzowanych okiennic, z ktorych odchodzi wyschnieta w sloncu na pieprz farba, czy tez schowanych w cieniu precyzyjnie przystrzyzonych drzew knajp, pogrozonych w lenistwie popoludniowej siesty. Trafilismy do tej prowincjonalnej miesciny przed polnoca. Lonely Planet pokierowal nas do paskudnego hostelu FLORIDA przy calle 8 de Deciembro. Starsza pani (chyba wlascicielka) miala wyrazne problemy ze sluchem, gdyz przerywanie jej niezwykle dlugich i skomplikowanych monologow naszym tradycjnym NO ENTIENDO na niewiele sie zdalo. W koncu udalo sie jednak wziac pokoj za 30 peso od glowy. Brudne lustra, sufit w pajeczynach, lazienka ciasna jak winda i zdezelowany, bardzo udziwniony w obsludze wentylator (tak zwana "wichura"), ale coz - to tylko jedna noche. ;) Jakis biedny Belg, przywiedziony tez zapewne przez L PLanet, dzielil nasz los kilka tygodni temu.Zostawil po sobie pamiatke w zakurzonej ksiedze gosci. Po polnocy wyszlismy jeszcze na spacer pofotografowac stare samochody. Dotarlismy do glownego placu. Ten byl w remoncie (duzo miast przygotowuje sie na majowe obchody 200 rocznicy niepodleglosci Argentyny). Zjedlismy wiec po dziwnym hot-dogu, po czym wstapilismy do baru na ciemnego Quilmesa. Tam zalapalismy sie na finalowy mecz pilki noznej (jakis dziwny puchar). Argentyna wygrala z Jamajka 2-1. Potem przez kilka godzin wokol scislego centrum jezdzily halasliwie samochody na wiwat. Nie chcielismy tracic dnia w troche zapyzialej La Rioja i nastepnego ranka ruszylismy przez step malym, stosunkowo tanim busem do polozonego w dolinie miedzy dwoma krotkimi pasmami tzw. Kordylierow Chilecito. ;)

1 komentarz:

  1. pisz, Holden, niech sie przynajmniej relacja naciesze. podlaczylbys jeszcze jakas mapke do tego bloga, to by sie jeszcze fajniej wedrowalo ;)

    OdpowiedzUsuń