czwartek, 18 lutego 2010

Chill Out w Chilecito

Pablo mowi po angielsku. I jest w tym najlepszy ze wszystkich pieciu mieszkancow Chilecito, ktorzy w ogole o tym jezyku slyszeli. Zdarzaja mu sie co prawda
male, smieszne jezykowe wpadki ale i tak ratuje nasze NO  ENTIENDO gringo tylki na tym
prowincjonalnym dzikim zachodzie. Pablo ma tez samochod - srebrnego terenowego Forda
Eco Sport i chce nas nim zawiezc do Parku narodowego Talampaya, oddalonego ponad 100 kilometrow od wioski.
Jego zona umowila nas na 6:30 pod naszym hotelem RUTA 40 przy ulicy Libertad.
Nie spoznil sie wiecej niz 5 minut, ale musielismy jeszcze podjechac do jego domu,
bo zapomnial swojej tykwy do mate, a bez tego zaden szanujacy sie Argentynczyk nie rusza sie z miejsca.
Po drodze opowiada o najwyzszym szczycie Famatina (6200m). Jego nazwa pochodzi
od polaczenia tubylczych slow MATKA SREBRA i ZLOTA.
Z drugiej, wschodniej strony, doline zamyka wzniesienie Paiman. 
Pablo zegna sie przed kazda przydrozna Matka Boska czy kosciolkiem i wystukuje paznokciami rytm tanga na kierownicy. Ma specjalna plyte, ktora zawsze puszcza gdy obwozi ludzi po okolicy. Pokazuje nam gauchos, ktorzy jada wzdluz szutrowej drogi przez kanion o wschodzie slonca, wspomina o Inkach, ktorzy przed stuleciami zbudowali na zboczach gor kamienne szlaki i mosty.
Z okna samochodu dostrzegamy dzikie konie galopujace po prerii.
Do parku zajezdzamy przed dziewiata rano. Poniewaz rangers bardzo dbaja o harmonie i porzadek na jego terenie, smiertelnicy z Europy maja dostep tylko do pieciu procent jego powierzchni. Z poczatku wydaje ci sie to nie fair.
Poruszasz sie pod czujnym okiem przewodnika (rangera) i odczuwasz niedosyt. Jednak na kolejnych przystankach masz coraz wieksza swobode dzialania, a formacje skalne, kaniony, rysunki "praludzi" w kamieniach, gniazda kondorow czy przebiegajace po drodze ptaki nandu (w jezyku aborygenow suri) oddaja te odrobine wolnosci.
Pablo wraca z nami do Chilecito krotko po poludniu. Zatrzymujemy sie kilkakrotnie nad przepascia by spojrzec w dol na rzeke Mirande, albo w gore na przelatujace orly. Tu i owdzie (no dobra - wszedzie) rosna kilkusetletnie kaktusy, o ktorych Pablo niczym zapalony botanik ma nam sporo do opowiedzenia.
Nasz kierowca zna chyba wszystkich w prowincji La Rioja. Czesto wyciaga reke do szyby, gdy mijamy przydrozne przysiolki, takie jak wiocha nad wiochami Pagancillo. Na koniec daje nam po butelce bialego miejscowego wina w prezencie.
"Zebyscie zapamietali Chilecito!" - mowi.
Zapamietamy. Spedzilismy tu kilka dni. Troche lenistwa i troche intensywnych wedrowek. Juz sama droga z La Riojy zapowiadala, ze Chilecito musi byc miejscem magicznym. Wiedzie ona przez malownicza doline. 
Z prawej strony rozciagaja sie nieskonczone plantacje winorosli (z tych winogron robia te wyborne Santa Fiorentina Blanco), z lewej zas sady oliwkowe i nieczynna linia kolejowa. Tu nawet przydrozny posterunek policji wyglada jak z westernu.
Kiedy dojezdzamy, natychmiast cofamy sie w czasie. Znajdujemy w Chilecito rekordowa ilosc wiekowych old mobilow i Jesus jeden wie, jakim cudem to wszystko jeszcze jezdzi. W ciagu dnia, gdy z nieba leje sie zar miasto praktycznie zamiera (przestaje istniec). 
Siesta to slowo o bardzo duzym znaczeniu dla tutejszych, a mamy wrazenie, ze nawet go naduzywaja.
Po prostu miedzy 12 a 17 maja kompletnie wszystko w nosie.
Logujemy sie w hostelu Ruta 40, przy Libertad, gdzie spedzimy mily wieczor z para w srednim wieku z jakiejs miesciny pod Sao Paolo w Brazylii.
Na obiad Lonely Planet prowadzi nas do restauracji El Rancho de Ferrito.
Ta buda naprawde rzadzi. Grillowany kotlet z kurczaka w sosie Roquefort, lub w oliwie z oregano? Zeberka z grilla?
Miejscowe wino (podawac dobrze schlodzone), czy chocby zwykly rosol - wszystko tanie i przesmaczne.
Odwiedzamy tez lokalna winiarnie, gdzie powstaja swietne Cabernet i Chardonnay.
Nasza przewodniczka Belen nie mowi po angielsku, ale za to nie zapomina o waznym elemencie zwiedzania - degustacji.
Na koniec dajemy sie namowic na kupno kilku butelek, bo cena jest przesmiesznie niska.
Malo? W Chilecito mozna jeszcze wspiac sie na pobliska gore, z ktorej na miasto spoglada okolo 30 metrowy bialy Chrystus z rozlozonymi ramionami. (taki jak w Rio de Janeiro, ino troche mniejszy).
W nocy miasto wreszcie ozywa i wlasciwie do rana nie spi. Wszyscy sie bawi i spiewaja. No bo po co spac? Przeciez wszyscy wyspali sie przez 6 godzin za dnia, gdy 36 stopni Celsjusza w cieniu odbieralo im checi do jakiejkolwiek roboty.
Na koniec, gdy mamy juz wyjezdzac w kierunku Andow, czuje wielki zal, ze musze opuscic te ostoje spokoju, luzu i usmiechu. Polubilem mieszkancow Chilecito i z pewnoscia bedzie mi ich brakowalo. Pozostaje nam tylko zyczyc im powodzenia w ich walce o zakaz ponownego uruchomienia wydobycia srebra i zlota z ich swietej gory Famatiny, w ktorej sa wspierani przez wladze parku Talampaya.
Bo choc prace wydobywcze skonczyly sie wiele lat temu, to glebiej we wnetrzu gory wciaz tkwia bogactwa.
O tym wszystkim opowiedzial nam oczywiscie Pablo, gdy obwozil nas po prowincji, zegnajac sie przed kazda przydrozna Matka Boska i wystukujac paznokciami rytm tanga na kierownicy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz