sobota, 13 lutego 2010

Iguazu znaczy Wielka Woda.

Pomylilem sie co do Amerykanow. Nastepnego dnia zaroilo sie od nich nad wodospadami. Trudno bylo przewidziec, ze jest to miejsce az tak przeludnione, bo przeciez lezy niemal w srodku dzungli. Wstep do parku kosztuje krocie (85 peso od zagranicznej glowy). Niemcy, Amerykanie, Amerykanie Lacinscy, Chinczycy, wciaz ani sladu Polakow ;). W centrali, do ktorej z Puerto Iguazu dojezdza autobus za 5 peso, dostajesz mape, co bys sie nie zgubil, bo moze cie pozrec puma, a i tak wszystkie szlaki sawylozone kostka brukowa i swietnie opisane rowniez po angielsku. Do pierwszych wodospadow mozna dostac sie kolejka. Nie polecamy tej opcji. Pociag odchodzi co pol godziny i sa do niego straszliwe kolejki, wiec wcale nie jest powiedziane, ze sobie nie poczekasz jeszcze na nastepny. Znacznie lepiej przespacerowac sie zarowno do tych blizszych katarakt, jak i do punktu kulminacyjnego (Gargata Del Diablo). To miejsce zreszta doskonale pasuje na deser. Kto widzial w zyciu nawet 100 roznych wodospadow, ale nie stal nad gardlem diabla w Iguazu, niech mi to wybaczy, ale nie widzial nic. Wrazenie bliskosci z czyms tak przepoteznym odbiera nawet mowe. Wynagradza to wszelkie pretensje zwiazane z przesada, w jaka popadl park narodowy przy dogodnosciach dla turystow i, co wazniejsze, z iloscia tych ostatnich. Bo park scywilizowany jest w znacznie zbyt duzym stopniu. Wszystko wybetonowane, wszystko ogrodzone. W tej tak zwanej dzungli mozesz poruszac sie nawet na wozku inwalidzkim, kupic miliardy pamiatek (ze niby to oryginalne wyroby Indian Guarani), zjesc w jednej z kilku restauracji, oczywiscie za wysoka oplata. Denerwuja tez (jak wszedzie na swiecie) zorganizowane wycieczki Koreanczykow, karmiacych z reki oposy czipsami i fotografujacych je telefonami komorkowymi. Wszyscy niedzielni turysci podnosza wzrok na korony drzew w poszukiwaniu Tukana Grande. Tego niestety nie zdolalem dostrzec, naogladalem sie za to mnostwa kolorowych motyli, najrozniejszych rozmiarow, ktore siadaly nam na glowach i ramionach. I w koncu ja takze uleglem turystycznej schizofrenii, dzielac sie z jednym zarlocznym oposem winogronami, zeby go zaraz uchwycic w obiektywie.
Na Iguazu bardzo czesto pada, a wlasciwie rzadko kiedy nie pada. Tego dnia jednak pogoda dopisala, to znaczy potworny amazonski deszcz lunal dopiero w drodze powrotnej. Padal juz tak do wieczora i uszkodzil w miescie instalacje elektryczna, pozbawiajac miasteczko pradu na kilka godzin. Przed noca udalismy sie jeszcze do naszej ulubionej, codziennie pustej restauracji na hamburguese, canelones i amerykanskiego Budweisera. Wyslalismy tez pocztowki. Niektore z nich przedstawialy pieknego tukana grande, o poteznym kolorowym dziobie, ktorego niestety na granicy trzech panstw, porosnietej bujna dzungla udalo mi sie zobaczyc jedynie na plakatach reklamowych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz